„Historia powołania” to rękopis s. Leonii, którego tytuł oryginalny brzmi: Dla Ciebie Jezu z miłości. Ma on charakter autobiografii doprowadzonej do momentu wstąpienia do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej w Starej Wsi. W szczególny sposób wyakcentowała w nim Sł. Boża dzieje swego powołania zakonnego. Stąd tytuł umowny „Historia powołania”, nadany przez archiwistkę Zgromadzenia, a odpowiadający treści dokumentu, przyjął się ogólnie.
Sł. Boża pisała go w ostatnich dniach życia, już po powrocie ze Szczawnicy do Starej Wsi. Rozpoczęła w oktawę Niepokalanego Poczęcia NMP, czyli 15 XII 1939 r., a ukończyła tydzień przed śmiercią – 2 I 1940 r. Jest to więc spojrzenie na własną przeszłość, na trudne realia, w których urzeczywistniał się, bezcenny w jej oczach, Boży dar powołania zakonnego, już z perspektywy całego życia, w tym 14 lat spędzonych w zakonie. Refleksyjny opis skreślony płynnie i z pewnym polotem łagodzi ostrość bolesnych faktów towarzyszących dziejom tegoż powołania, a uwypukla to, co stanowiło rzecz najistotniejszą dla s. Leonii – Boże działanie w historii jej życia. Działanie, które ona dostrzegła, przyjęła i zaakceptowała całym sercem, patrząc nie na cenę swoich cierpień i wyrzeczeń, ale na wielkość daru.
Tekst pisany był na polecenie przełożonej generalnej m. Eleonory Jankiewicz. W związku z tym ma charakter jakby bezpośredniej odpowiedzi w stosunku do osoby polecającej.
Dla Ciebie Jezu z miłości
Przewielebna Matko Generalna
Posłuszeństwo było mi jedną z najdroższych cnót w życiu zakonnym. Pielęgnowałam je w swojej duszy jak kwiat cieplarniany. Pragnęłam, by wyrósł bujnie, bo wiem, że w jego cieniu chętnie odpoczywa Ten, który był posłuszny aż do śmierci, a śmierci krzyżowej.
Szczęśliwa się czuję na łożu śmierci, że zawsze w przełożonych moich widziałam Pana Jezusa i rozkazy ich spełniałam tak, jakby pochodziły wprost od Niego. Nie inaczej też przyjęłam obecne polecenie Najdroższej Matki Generalnej, by zanotować wspomnienia dotyczące mego powołania. Wolę Najdroższej Matki wypełnię chętnie, chociaż zapewne bardzo nieudolnie, wszak niemoc fizyczna przylgnęła już do mnie na stałe. Zna ją jednak Najdroższa Matka zbyt dobrze, a więc niezawodnie wybaczy liczne usterki i braki.
Lecz któreż ze wspomnień, uwydatniających działanie Boże w mej duszy mam wybrać? Tyle ich ciśnie się pod pióro! Zbiorę z nich małą bodaj wiązankę i jako owoc posłuszeństwa złożę u stóp Najdroższej Matki Generalnej, która mnie przyjęła do Zgromadzenia i była mi zawsze matką.
Niech Matka Najświętsza, w której oktawę Niepokalanego Poczęcia pisać zaczynam, błogosławi mi w tej pracy, którą podejmuję z woli Jej Syna i dla Jego chwały.
*
Stara Wieś... Ileż razy w mym życiu wyrwał się z mej duszy okrzyk dziękczynienia względem Boga za to, że urodziłam się w Starej Wsi, w tej Starej Wsi, gdzie sobie tron założyła Królowa Niebios, by z niego, jako Matka Miłosierdzia, rozdawać łaski tłumom pielgrzymów, którzy rokrocznie przychodzą do Niej w dni odpustowe, a Ona leczy ich rany, koi bóle, osusza łzy. Jakże wdzięczna jestem Bogu za to, że urodziłam się w Starej Wsi, gdzie Maria założyła sobie ogród, w którym pielęgnuje z miłością Matki lilie białe, które nie tylko niebo zachwycać mają swą wonią i bielą, ale i ziemię odnawiać dla Boga. I w tym ogrodzie Niepokalanej mnie dane było z nieba spędzić lat 14, pić ożywczą rosę łask Bożych, karmić się chlebem mocnych .
Wiem, że jeśli Bóg chce jakąś duszę obdarzyć łaskami, nie potrzebuje do tego specjalnych warunków, wszak jest Panem niezależnym. Ze swej strony dziękuję jednak dobroci Jego za to, że kolebką moją, a jak ufam Bogu i miejscem wiecznego spoczynku, jest ciche ustronie starowiejskie.
Na łonie przyrody starowiejskiej rosłam i wychowywałam się jak kwiat polny, nad którym specjalną pieczę roztacza sam Bóg, by mimo wichrów i burz mógł się rozwijać,
a jeśli grozi mu posucha, wlewa w jego kielich orzeźwiającą rosę, podobnie jak w kielichy kwiatów ogrodowych.
Matko Najdroższa. Ja byłam takim kwiatuszkiem polnym, lecz czułam w swej duszy od najwcześniejszych lat, że Bóg przeznacza mnie na inną, żyźniejszą glebę. I spełnił swą wolę, skierował me kroki do Zgromadzenia. A ja szłam, choć droga była ciernista, szłam przez lat tak wiele, aż wreszcie wybiła godzina wyzwolenia i rozpoczęcia życia według zasad ewangelicznych.
*
„Nie wyście Mnie obrali, alem Ja was obrał” mówi Jezus. Dusza zakonna zdaje sobie z tego aż nadto sprawę. Wybranie to jest wieczne, oznajmia je Bóg duszy, kiedy się Mu podoba. Wzywa do swej winnicy o godzinie dziewiątej czy jedenastej.
Co do mnie – myśl o życiu zakonnym była mi jakby wrodzona. Własne moje wspomnienia uzupełniają opowiadania otoczenia. Nie miałam jeszcze lat trzech, kiedy sąsiadka zbliżyła się do gromadki bawiących się dzieci i zapytała każde z osobna, czym które będzie w przyszłości. „Ja będę panią, ja gospodynią” – padają odpowiedzi. „A ja będę żakonniczą” – odpowiedziałam twardymi zgłoskami. Nigdy w swym życiu nie zmieniłam tego zdania, mimo prób ogniowych, przez jakie w życiu przejść musiałam.
Wspierał mnie łaską swoją Ten, który umiłowawszy swoich, do końca ich umiłował. A tę miłość dawał mi Bóg poznać i odczuć w sposób głęboki, posługując się niekiedy środkami około których tyle dusz przechodzi obojętnie.
Piszę o tym swobodnie – bez obawy pychy, czy miłości własnej. Pan Jezus bowiem dawno dał mi poznać, że z łaski Bożej jestem tym, czym jestem, że sobie samej nie mogę przypisać żadnego dobra.
*
Bóg sam był od dzieciństwa moim wychowawcą. Pociągał mnie do siebie, wewnętrznie działał we mnie. Równocześnie jednak dał mi anioła opiekuńczego w mej matce, która przykładem swoim i modlitwą zwracała mą duszę ku Stwórcy.
Pamiętam, jak długie wieczory zimowe spędzała mamusia na klęczkach, przy rozważaniu Męki Pana Jezusa i na odmawianiu różańca, czy też przy czytaniu książek duchownych. Porą wiosenną i letnią – umęczona całodzienną pracą – wychodziła przed dom, by rozmawiać z Bogiem. Nasuwają mi się naiwne wspomnienia od lat trzech – z owych ślicznych wieczorów. Po odmówieniu wspólnego paciorka z siostrzyczką, decydowałam zawsze stanowczo: „Ja pójdę z mamą mówić długi pacierz, tzn. różaniec”. Najczęściej jednak, zamiast mówić go z mamusią – opierałam głowę o jej ramię i wpatrywałam się w firmament zasiany gwiazdami, w których czułam ogrom majestatu Boga. Najwięcej jednak zadziwiał mnie księżyc, z którego spoglądały na mnie oczy jakiejś postaci. Z trwogą pytałam mamusi – „kto to jest, dlaczego on tam siedzi, co robi, czy mu się nie przykrzy”. Tłumaczyła mi mamusia tak, jak tłumaczyły podania ludowe: „Tam jest św. Florian, ustawicznie gra na harfie chwałę Bożą i dlatego nie przykrzy mu się wcale”. Zadowolona odpowiedzią umilkłam, myśląc o tym jak ja byłabym szczęśliwa, gdybym była tak wysoko, wśród gwiazd, gdybym miała harfę i ustawicznie wygrywała chwałę Najwyższemu.
Kiedy indziej znowu wsłuchiwałam się w muzykę wieczoru. Najsilniejsze wrażenie wywoływało u mnie wówczas rechotanie żab. Oczywiście nie wiedziałam, kto są owi muzykanci, nie pytałam już jednak mamusi o wytłumaczenie zagadki. Wykombinowałam sobie, że to ziemia, układając się do snu nocnego, śpiewa Bogu chwałę. Odmawia w ten sposób swój pacierz wieczorny. Wszystko mówiło mi o Bogu. Ulatywałam myślami do Niego, chwaliłam Go jak umiałam, bo myślałam sobie: Jeśli wszystko go chwali, jest to również moim obowiązkiem. Refleksje kończyły się snem na kolanach mamusi. Kiedy mama odnosiła mnie do łóżka, wołałam w półśnie: „mamo – a długi pacierz?” – Jutro będziemy mówić, pocieszała mnie mamusia.
Setki podobnych naiwnych wspomnień żywo mam dotąd w pamięci. Bóg pociągał mnie do siebie przez dzieła swoich rąk, a duszyczka moja, wrażliwa na wszystko, ulatywała w błękity, sądząc, że firmament to sufit nieba, gdzie mieszka Bóg z aniołami i świętymi.
W ciągu dnia lubiłam całymi godzinami wpatrywać się w przelatujące białe chmurki. Wyobrażałam sobie, że na nich przejeżdżają się na spacer aniołowie – i że oni na mnie patrzą. Najwięcej jednak mówiło mi o Bogu wycie wichru, zwłaszcza porą zimową, kiedy w kominie zdawały się odzywać jakieś niesamowite odgłosy. Pamiętam, że nie bałam się wcale. Zachowywałam się cichutko, myśląc o tym, jak potężny jest Bóg. Czyż to nie było przygotowywanie duszy przez Najwyższego Wychowawcę na całkowite oddanie się Jemu – jedynie godnemu całkowitego oddania się?
Od najwcześniejszych też lat śpiewałam razem z mamusią i starszą siostrzyczką Godzinki o Matce Najświętszej i mnóstwo pieśni pobożnych, mamusia bowiem wśród pracy domowej śpiewała prawie ustawicznie czystym i donośnym głosem, zanim odeszła w pole.
W czasie nieobecności mamusi urządzałyśmy różne zabawy wieku dziecięcego. Nie lubiłam tylko lalek. A wśród innych zabaw często popadałam w zadumę, jakiś rzewny nastrój ogarniał mą duszę, toteż niepostrzeżenie odchodziłam od koleżanek, by z nimi nie być.
*
A jednak, przy tej całej skłonności do marzeń i odosobnienia, temperament miałam gwałtowny i porywczy, upór trudno było u mnie przełamać. Pamiętam, jak raz mamusia kazała mi pocałować w rękę sąsiada, który mi wręczył jakiś pieniądz. Z tryumfem położyłam pieniądz na krześle, odpowiadając swoim twardym językiem: „ża grajczar czałować nie będę” – i opuściłam pokój.
Karciła mamusia upór malca. Nie żałowała w razie potrzeby i rózeczki. Daleko więcej jednak wpływała na mnie swoją łagodnością i słodyczą. Upominała mnie przytaczając słowa Pisma św.: „Bóg pokornym łaskę daje – pysznym się sprzeciwia”. Jakiż to był potężny argument. Wszak łaski Bożej tak pragnęłam. Ileż ja mam do zawdzięczenia mej drogiej matce z czasów pierwszego dzieciństwa.
Na dowód jak byłam gwałtowna i porywcza przytoczę przykład. Siostra moja, z usposobienia łagodna i nieśmiała – zaczęła się raz uśmiechać, gdy ja byłam rozgniewana, że nie mogę sobie dać rady przy jakiejś zabawie. Widząc, że siostra się śmieje, porwałam jakieś polano i uderzyłam ją nim. Natychmiast jednak nastąpiła refleksja. Uklękłam obok siostry obejmując ją za szyję. Płakałam, sądząc, że ją bardzo boli, podczas gdy ona śmiała się w dalszym ciągu.
*
Największym upokorzeniem i największą karą było dla mnie to, gdy mi w chwilach uporu powiedziano: Nie będziesz zakonnicą. Zakonnice są łagodne i cierpliwe. Cierpiałam w duszy tak bardzo, że nie umiałabym tego wytłumaczyć, czułam bowiem, że otoczenie ma słuszność, a jednak w głębi duszy powtarzałam sobie: ja będę zakonnicą! To była pewność, której mi z duszy nie był zdolny nikt wyrwać, nawet poczucie własnej niegodności. Po takim upokorzeniu następowała u mnie poprawa, stawałam się łagodna i potulna, byle nie usłyszeć okropnego wyroku: nie będziesz zakonnicą. Dlaczego już wówczas tak bardzo nią być chciałam? Nie wiem. To tajemnica odwiecznego wybrania.
W domu nie mówiono o zakonie. Nie opowiadano żywotów świętych. Raz tylko zasłyszałam o św. Agnieszce, jak ona wolała raczej ponieść męczeństwo, niż wyrzec się Boskiego Oblubieńca. Uczyniłam w głębi duszy mocne postanowienie – raczej ponieść męczeństwo, niż mieć kogoś innego za oblubieńca prócz Pana Jezusa. W główce dziecięcej snuły mi się odtąd różnego rodzaju męczeństwa.
W duszy godziłam się na wszystkie – byle być wyłącznie Jezusową. Kochałam Pana Jezusa już wówczas, jak tylko dziecko kochać może. Serce moje wzbierało gorącymi uczuciami serdeczności dla maleńkiej Dzieciny Jezus, złożonej w żłóbku, dla Jezusa ukrzyżowanego, o którym tak rzewnie opowiadała nam droga mamusia. Lecz to wszystko było zbyt dziecinne. Nie rozumiałam wówczas jeszcze, że miłość domaga się ofiary, że miłość musi być doświadczana w próbach ogniowych. Szczęśliwa jestem na łożu śmierci nad wszelki wyraz, że mi Pan Jezus nie szczędził cierpień w ciągu całego życia. Wskutek wrażliwości mojego usposobienia przeżywałam je nieraz bardzo boleśnie. Od najwcześniejszych jednak lat umiałam milczeć w cierpieniu, uśmiechać się przez łzy i nie okazywać otoczeniu, że to boli. Było to już działanie łaski Bożej w mojej duszy, wszak sama nie byłabym zdolna do tego.
*
Ale oto odbiegłam od moich chwil dziecięcych, a pragnę jeszcze wspomnieć o ochronce. Późno stosunkowo, bo dopiero w ostatnim roku przed uczęszczaniem do szkoły wysłała mnie mamusia do ochronki. Czułam się dziwnie onieśmielona. Na siostry patrzyłam z czcią, jako na coś świętego. W czasie pogadanek nie spuszczałam oczu z siostry, starając się zapamiętać wszystko, i wszystko zrozumieć. Uderzało mnie szczególnie to, że siostra jest wesoła i uśmiechnięta, a ja myślałam, że zakonnica musi być zawsze poważna. Toteż po powrocie z ochronki opowiadaniom moim nie było końca.
Pewnego razu rzuciła Siostra gromadce swoich pupilów pytanie, podobne do pytania owej sąsiadki, gdym nie miała jeszcze lat trzech, czym które z nas będzie. Odpowiedzi były przeróżne. Ja odpowiedziałam nieśmiało, ale stanowczo: „Ja będę siostrą”. Popatrzyła na mnie siostra badawczo i odpowiedziała: Tak, ty będziesz siostrą. Cieszyłam się, że siostra potwierdziła moje zdanie. Odtąd czułam, że ta siostra jest mi bliska i droga. Całowałam medalik od jej koronki. Po skończonych godzinach zostawałam, by siostrze pomóc układać rozrzucone zabawki. Z tych dorywczych, naiwnych wspomnień poznać może Najdroższa Matka Generalna jak wcześnie obudził Bóg w mej duszy powołanie do życia wyższego, zakonnego.
Myśl o zakonie kazała mi pracować nad swoim uporem, nad miłością własną i zachowywać się tak, by mi nie dokuczano, że w zakonie nie będę. Nie przypuszczałam nawet ile cierpień mnie czeka zanim dojdę do owej błogosławionej przystani. Nigdy ich jednak w życiu nie żałowałam, owszem, były mi one zawsze najmilszym wspomnieniem. Pan Jezus bowiem napełniał duszę moją męstwem i pogodą ducha, a przy takich pomocach łatwo jest biec, choć pod stopami kamienie i gruda.
*
Skończyłam siódmy rok życia, zaczęło się uczęszczanie do szkoły. Jakżeż to już inny okres życia. Wybiorę z niego znowu niektóre tylko wspomnienia, wszak Pan mnie wzywa już do siebie, a ja chcę przed przyjściem Jego wypełnić wolę Najdroższej Matki.
W pierwszej klasie byłam jedną z pierwszych uczennic, przy końcu roku obdarzono mnie nagrodą pilności. Lecz nie to było, i jest dotąd, czymś, co mi radość sprawia. W pierwszej klasie – mając lat siedem i pół, przeżyłam chwilę najszczęśliwszą, nigdy nie zapomnianą w życiu, tj. chwilę złączenia się po raz pierwszy z Boskim Oblubieńcem mej duszy w Pierwszej Komunii św. Mamże się silić na opisanie niebiańskiego szczęścia, jakie w tym dniu przeżyłam? Czyż mogę je z czymś porównać? Było to jedno z najgłębszych przeżyć mistycznych, darmo danych i niczym nie zasłużonych.
Komunię św. poprzedziły kilkudniowe rekolekcje. Słuchałam nauk ojca z całą uwagą, niewiele jednak pozostawało mi z nich w duszy. Myśl moją napełniała jedna tylko sprawa: Dzieciątko Jezus wstąpi do mojego serca. Czy mnie tylko Pan Jezus nie pominie? Może się odda wszystkim dzieciom, natomiast umknie z rąk kapłana i do mnie nie przyjdzie? Wszystkich uważałam za lepszych, wszystkich za godniejszych od siebie.
Przy spowiedzi św. towarzyszyło mi głębokie uczucie pokory na widok moich grzechów. Ojciec spowiednik nazywał mnie aniołkiem, a ja myślałam sobie: jak ja wyznam moje grzechy, zapewne nie nazwie mnie ojciec aniołkiem. Lecz ojciec z równą dobrocią i miłością odnosił się do mnie i po spowiedzi. A ja, uszczęśliwiona, pobiegłam do ołtarza Serca Bożego, z którego patrzyły na mnie słodkie oczy Zbawiciela. Za dwa dni druga spowiedź, tzw. poprawka. Mamusia wzywa mnie, że czas iść do kościoła, lecz ja odpowiadam: Mamusiu, ja się tak dobrze ze wszystkiego wyspowiadałam, że już nie potrzebuję spowiedzi. Bo też spokój i cisza wewnętrzna zalegały głębiny mej duszy.
Nie podzielałam troski otoczenia o strój, chociaż dawno pragnęłam białej sukienki. Myślałam tylko o tym, by serce niewinne zanieść Panu Jezusowi. Myśli te rodziły się w mojej duszy bez mojego wysiłku, widocznie nasuwał mi je Pan Jezus sam. Msza św. – ołtarz tonie w powodzi kwiatów i światła. Wszystko piękne, podnoszące duszę do Boga, który na ołtarzu czekał na swe ziemskie dzieci. I nie pominął mnie Ukochany Jezus. Przyszedł do mojego serca i skupił całą moją duszę w sobie. Już przestały dla mnie płonąć świece na ołtarzu. Moją własną zgasił ktoś inny. Serce moje przylgnęło do Jezusa w miłości czystej, pokornej, wylanej całkowicie dla Boskiego Gościa.
*
Czemuż dzisiaj tak często daje się słyszeć zdanie: Dzieci są głupiutkie, one nie rozumieją, nie trzeba tak wcześnie dopuszczać do Komunii św. O, jakbym chciała na świat cały wołać: nie za wcześnie! Głupiutkie może one są. I ja nią byłam. Ale te dzieci mają serca kochające. Jezus nie pominie żadnego, jak to ja w naiwności swojej myślałam o sobie, nie znając jeszcze wówczas bezbrzeżnej dobroci Pana Jezusa. Czyż ma bez echa płynąć przez wieki głos Boskiego Mistrza: Dopuście dziateczkom przyjść do Mnie.
W siódmym roku życia byłam tak serdecznie przyjęta przez Pana Jezusa. Dlaczego czekać dłużej?
A przecież Jezus przemienia duszę biorąc ją w swe posiadanie. Już odtąd nie powiedziano mi: Nie będziesz zakonnicą. Skłonność do uporu znikła wobec cichości i łagodności Serca Bożego, które biło w sercu moim. Czułam się całkowitą własnością Jezusa i Jezus był wszystkim moim. Błogosławione i niezapomniane chwile Pierwszej Komunii św. Jak wyście miłe sercu i drogie! Jak często do was myśl ulata, bo wyście zawsze święte i wzniosłe. Od tego czasu, tj. od Pierwszej Komunii św., co 2 tygodnie uczęszczałam wraz z mamusią i siostrzyczką do Sakramentów św., a Jezus cicho, lecz z miłością działał w głębi duszy.
Przy moich ledwo średnich zdolnościach przechodziłam z jednej klasy do drugiej, ciesząc się zawsze bardzo dobrym stopniem z religii, a równocześnie sprawiając tym największą radość mamusi.
*
Lecz tak daleko odbiegłam od głównego zagadnienia, od mojego pragnienia wstąpienia do zakonu. Czyżby ta myśl zagasła w mej duszy wśród koleżanek szkolnych i wśród nauki? Istotnie myśl o zakonie zdawała się być czymś nieosiągalnym. Któżby odgadnął powód? Oświadczyłam raz mamusi, że ja, skoro wyrosnę, wstąpię do zakonu. Dobra moja mamusia odpowiedziała mi na to: Dziecko to nie dla ciebie. Do zakonu wstępują osoby bogate, albo bardzo wysoko wykształcone. Wiesz, że rodzina nasza niezamożna. Słowa mamusi były dla mnie święte. Uwierzyłam. Cicha zaduma zaległa mi duszę. Mamo – odpowiedziałam na to – w takim razie ja pójdę daleko na pustynię, bo ja chcę koniecznie żyć tak, jak żyli święci. Zapytałam się jeszcze, czy są teraz pustynie. Mamusia, chcąc mnie pocieszyć odpowiedziała, że są. Odtąd układałam w marzeniach dziecinnych plany życia pustelniczego, natomiast myśl o zakonie zacierała się w duszy coraz więcej, wszak jestem uboga i wykształcenia mieć nie będę.
O, gdybym wówczas była znała wielkie i dobre serce Najdroższej Matki Generalnej. Jakąż byłoby to dla mnie dźwignią. Niestety, wskutek swej nieśmiałości, nie zbliżyłam się nigdy do sióstr. Czułam, że jestem nie tylko uboga, lecz nawet niegodna porozmawiać z którąś z sióstr. Dobrze mi było z tym poczuciem własnej małości o tyle, że wszystkie moje koleżanki uważałam za lepsze od siebie. Starałam się być grzeczna dla nich i nie przypominam sobie, bym w ciągu lat szkolnych sprawiła przykrość którejkolwiek z nich.
Mówiąc o mojej zadumie, nie chcę przez to powiedzieć, bym była ponura. Owszem w czasie każdej pauzy biegałam swobodnie po dziedzińcu szkolnym, aż dzwonek położył kres zabawie. A po powrocie ze szkoły napełniałam dom cały pieśniami, których się wyuczyłam w szkole. Pieśni moje rozlegały się też po polu, gdy pasłam bydełko. Uważano mnie wokoło za skowronka, za pieśniarkę i nieraz pracujący opodal robotnicy nawoływali, dlaczego śpiewać przestałam.
Cóż śpiewałam? Najpierw Godzinki o Matce Najświętszej, później pieśni patriotyczne, a wreszcie kolędy, które mi duszę upajały i łączyły z Najsłodszą Dzieciną Jezus. Aż wreszcie nasunęła mi się obawa, czy to nie jest grzechem, że ja wśród pory letniej śpiewam kolędy? Zapytałam o to starszej i poważnej kobiety. Na szczęście uspokoiła mnie, mówiąc, że Dzieciątko Jezus zawsze chwalić można, a zatem i kolędy śpiewać można zawsze.
*
Tak upływało mi moje dzieciństwo sielskie, anielskie, pod opieką Matuchny Niepokalanej, pod wpływem łaski, którą Pan Jezus pomnażał w mym sercu. Aż oto naukę szkolną przerywa wybuch [pierwszej] wojny światowej. Miałam wówczas lat dziesięć i pół. Nie umiałam się przejąć grozą wojny i jej następstwami. Pierwszą moją myślą było: Pójdę do spowiedzi, by mieć serce czyste w razie gdyby mnie zabili. Istotnie, zaraz na drugi dzień, razem z siostrzyczką udałyśmy się do kościoła, by móc swą duszę oczyścić i połączyć się z Panem Jezusem.
Kiedy wojska moskiewskie dotarły aż do Starej Wsi, zaczęła się strzelanina z lasu starowiejskiego na Parnas, gdzie były okopy wojsk austriackich. Pamiętam, że i wówczas, mimo iż kule przelatywały nad naszymi głowami, szłyśmy do spowiedzi. To pragnienie czystości serca było dla mnie rękojmią najpewniejszą. Zabiją mnie – myślałam sobie – gotowa jestem stanąć przed Bogiem.
W czasie wojny zmarła nasza śp. matka Leona [Jankiewicz]. Pasłam bydełko na wzgórku, gdy kondukt pogrzebowy ruszył z domu macierzystego [sióstr służebniczek]. Dziwnie błogi nastrój ogarnął wówczas mą duszę, toteż długo patrzyłam na niebieską trumnę niesioną wysoko, chociaż nie wiedziałam, kim jest dla Zgromadzenia śp. Matka, a nawet nie przeczuwałam kim i czym będzie dla mnie w przyszłości.
Pomijam liczne wspomnienia z owego okresu życia, chcę wreszcie dojść do momentu, w którym zajaśniała dla mnie jutrzenka nadziei wstąpienia do zakonu.
*
W czasie wojny nie miałyśmy z ojcem w Ameryce żadnego kontaktu. Na utrzymanie rodziny pracowała mamusia sama. Jakaż była moja radość, jakie szczęście, gdy w pierwszym liście z Ameryki zaznaczył ojciec: Jeżeli Marysia ma zdolności i ochotę, niech idzie do Brzozowa do szkoły. Jak serdecznie prosiłam mamusię, by mnie do Brzozowa posłała. Przypomniałam jej, że wykształcenie [jest] konieczne, by móc być przyjętą do zakonu, a ja tak w nim być pragnę. Zgodziła się na wszystko dobra matka, a ja czułam się szczęśliwa, swobodna, ulatywałam mą duszą ku Bogu.
Ileż ja zawdzięczam Bogu otrzymanych w tym czasie [łask]. Nauka przychodziła mi stosunkowo łatwo. Świadectwa otrzymywałam zawsze z bardzo dobrym postępem. Toteż od tego czasu zaczęło się moje życie modlitwy. Codzienny spacer dwugodzinny wypełniałam modlitwą. Różaniec był mi nieodstępnym towarzyszem. Jeżeli ktoś przyłączył się do mnie – rozmawiałam z nim uprzejmie. Po chwili jednak znowu pogrążałam się myślą w Bogu. Codziennie prawie przyjmowałam Komunię św. A po powrocie ze szkoły wstępowałam na adorację Najświętszego Sakramentu, wylewając swą duszę przed Jezusem, który był jedynym moim kierownikiem, nie umiałam bowiem przed spowiednikiem otworzyć swojej duszy. Dopiero kiedy spowiednikiem moim został świątobliwy ojciec [Piotr] Kutyba [SJ], sam zaczął mną kierować. On mi ukazał wyżyny doskonałości. On rozbudził pragnienie osiągnięcia ich. On mnie uczył prawdziwej, ofiarnej miłości dla Pana Jezusa. Ileż ja zawdzięczam temu dobremu ojcu. Jak wdzięczna jestem Bogu, że go postawił na drodze mego życia jako anioła, który strzegł dróg młodości mojej.
Nie chcąc być ciężarem dla matki, i teraz pasłam bydło. Lecz już rzadko kiedy śpiewałam. Oddlałam się od współpastuszek i pogrążałam się w rozmyślaniu o wieczności. W ten sposób, Najdroższa Matko, przygotowywał Pan Jezus moją duszę, by ją uczynić swoją oblubienicą.
Lecz znowu muszę skrócić tok opowiadania, bo pisząc wszystkie wspomnienia, nie skończyłabym chyba, a czas mój bliski jest.
*
Ukończywszy szóstą klasę [1919 r.], spragniona, by jak najprędzej schronić się w klasztorze, prosiłam mamusi, by mi pozwoliła prosić o przyjęcie. Dobra matka nie tylko nie odmówiła, ale poszła wraz ze mną. Po raz pierwszy rozmawiałam z Najdroższą Matką Generalną i to w sprawie własnego przyjęcia do klasztoru. Jakże serdecznie rozmawiała ze mną Najdroższa Matka, z jaką miłością i dobrocią patrzyła w moje oczy, zapewne, by wyczytać, co kryje się w nich na dnie. Ja również śmiało patrzyłam wokoło, wszak przyszłam z prośbą pielęgnowaną w mej duszy od dzieciństwa. Zresztą, ufałam Matce Najświętszej. Wszak ja Ją tak kochałam, byłam Jej dzieckiem, jako Sodaliska. A teraz pragnęłam zostać Jej służebniczką na zawsze. Nie odmówiła mi Najdroższa Matka Generalna przyjęcia. Zwróciła tylko uwagę na rzecz konieczną – mianowicie: pozwolenie ojca. Mamusia zapytała czy mnie posłać jeszcze do siódmej klasy. Odpowiedziała Przewielebna Matka, że nie, lepiej będzie, gdy będę pić dużo mleka i wypocznę. Jakże się ogromnie zdziwiłam. A więc Matce tak bardzo nie zależy na moim wykształceniu. Więc to nieprawda, co ludzie mówią.
Zaprowadzono nas do kaplicy, gdzie z ołtarza spoglądały na mnie oczy Ukochanej Matki Zbawiciela. Czułam się jak dziecię radosna i szczęśliwa. Pogoda nieba całego panowała w mej duszy. Nie przypuszczałam nawet, ile chmur przesunie się nad moją głową, zanim osiągnę cel upragniony. Nie przypuszczałam, że czeka mnie długich 8 [de facto 6] lat cierpień i zmagań, zanim otworzy się przede mną furta klasztorna.
*
Napisałam do ojca prośbę o pozwolenie wstąpienia do klasztoru. Odpowiedź przyszła najmniej spodziewana. Pozwolenie wstąpienia do zakonu otrzymała mamusia. „Jeżeli chcesz iść do zakonu – pisał tatuś do matki – idź, zgadzam się na to. Ale ci nie wolno dać do murów klasztornych dziecka. Jeżeli postąpisz inaczej, nie masz się co spodziewać mojej pomocy”. Łzy zalały mi oczy, ból targnął moim sercem. Cierpiała razem ze mną mamusia, dodawała otuchy. Cieszyła się tylko siostrzyczka, która kochając mnie bardzo, nie chciała myśleć o rozłączeniu się ze mną.
Bóg zna cierpienia wewnętrzne, które wówczas przeszłam. Jemu wszystko zostawiam na wieczność. W głębi duszy nie traciłam ufności. Z wiarą, że Bóg spełni me nadzieje, zaczęłam znowu uczęszczać do szkoły, składając Panu Jezusowi ofiary, o jakich się tylko dowiedziałam, że je złożyć można, a miałam do nich sposobność.
W owym czasie dostały mi się do rąk „Dzieje duszy” św. Tereni. Krzepiłam się, czytając o jej trudnościach przed wstąpieniem do Karmelu. Jeśli Bóg jej dopomógł i mnie dopomoże – myślałam. Rozmowa o św. Tereni wypełniała nasze pauzy szkolne. Koleżanki były zawsze bardzo zainteresowane, a ja cieszyłam się, że mogę przynajmniej w ten sposób apostołować w gronie młodych panienek, które szczerze kochałam i dotąd mile wspominam.
Pod wpływem św. Tereni zapragnęłam i ja życia w Karmelu. Czułam, że jest to nieosiągalne dla mnie, a jednak samotność pociągała mnie coraz więcej. Obudziła się skłonność do większych umartwień, o których jednak nie mówiłam spowiednikowi. Trzymałam się zasady, że lewica nie powinna wiedzieć, co czyni prawica. Nie umiałam wywnętrzać swojej duszy, a przede wszystkim nie znałam wówczas ceny posłuszeństwa.
Nie zawsze jednak pełniłam cnotę z taką samą gorliwością. Owszem, były i u mnie chwile zniechęcenia, jakby odrętwienia duchowego. Wnet jednak podnosiłam się na duchu, a raczej podnosiła mnie łaska Boża i Matka Miłosierdzia, u której tronu spędzałam nieraz godziny całe. Pamiętam, że prócz różańca niewiele odmawiałam modlitw ustnych. Dusza moja lgnęła wewnętrznie do Boga i w tym wewnętrznym zetknięciu się z Nim czułam ukojenie i zaspokojenie mych pragnień. A ja nie pragnęłam czego innego nad to, by stać się wyłączną Jego własnością.
Tyle przykładów dobrych dawałeś mi wówczas, o Boże! Skromność i pobożność nowicjuszów zachęcały mnie do naśladowania ich cnót. Szczęśliwa się czułam, gdy mogłam w pierwszą niedzielę miesiąca klęczeć obok aspirantek, które w godzinach popołudniowych odprawiały adorację Najświętszego Sakramentu. Kiedyż wśród nich będę? – myślałam z tęsknotą.
*
Rok 1921. Zaraz na początku tego roku przyjeżdża z Ameryki ukochany ojciec. Ten ojciec mój drogi, który od szeregu lat jest dla mnie przedmiotem podziwu i zbudowania dla heroicznego wprost znoszenia przelicznych cierpień, którymi go Bóg nawiedza, dla pokornego dziecięcego poddania się Woli Bożej we wszystkim i codziennego prawie przyjmowania Komunii św. – ten ojciec mój drogi jakże inne miał wówczas poglądy!
Czyż mogę się dziwić? Był w Ameryce lat 18, z dwukrotnym chwilowym przyjazdem do Polski [w 1908 i 1914 r.]. Prowadził tam szynk, nasłuchał się bredni pijaków, nieraz może niewierzących. Ach, czyż to raczej nie cud łaski Bożej, że sam wiary nie stracił. Zresztą, prócz nienawiści do klasztoru, nie ujawniał ojciec innych wrogich poglądów. Nadto, wiem to doskonale – wypowiadał je ojciec dlatego jedynie, że znał moje pragnienia. Chciał mnie odwieść od powziętego zamiaru, toteż opowiadał o wszystkim, co jest w klasztorze ujemne. Wszelkie zło, a nawet zbrodnia, jaka się tu i ówdzie w klasztorach męskich, czy żeńskich zdarzyła, jakiekolwiek zgorszenie, były ojcu znane i przy sposobności mówił mi o tym dodając: I ja miałbym dać dziecko od siebie na zgorszenie? Przenigdy!
Nie wierzyłam opowiadaniom ojca. Ja nie przypuszczałam w duszy zakonnej cienia grzechu dobrowolnego. Ja wszędzie upatrywałam dobro, bo sama zła nie znałam. Opowiadania ojca nie mogły więc zachwiać mego powołania. Zresztą wiedziałam, że ojciec mnie kocha, że ta miłość źle zrozumiana, będzie dla mnie źródłem cierpień, których jednak pragnęłam dla Jezusa.
Początkowo milczałam. Uczyłam się. Ojciec wyczuł, że jestem wobec niego zamknięta. Równocześnie poznał, że uczę się z zamiłowaniem. Zapewne nieraz zauważył moje cierpienia, toteż sam zagadnął: „Powiedz mi, czym ty właściwie chcesz być?” Dałam odpowiedź wymijającą: Tatusiu – powiedziałam – ja chcę zostać świętą. Dziecko – mówi ojciec – jeżeli mi przysięgniesz, że nie pójdziesz do zakonu, ukończysz naukę, dam cię na uniwersytet, w przeciwnym razie uczysz się rok ostatni. Ucałowałam ręce ojca, mówiąc, że ja przysięgać nie mogę. Odtąd między mną a ojcem zapanowało coś, co trudno wyrazić. Ja kochałam ojca bardzo, starałam się nie sprawić mu nigdy najmniejszej przykrości. Wobec drugich chlubiłam się nim. Czułam, że ojciec ze mnie [też jest] zadowolony, a jednak tak często słyszałam zdanie: „Tyś nie dla mnie, ja nie dla ciebie”.
*
Minęły wakacje [1921 r.], koleżanki moje wyjechały do Krosna na dalsze studia. Ja zostałam w domu. Nie była to dla młodego dziewczęcia mała ofiara. Wprawdzie ja się uczyłam nie dla nauki samej, lecz dla wyższego celu, lecz ten cel zdawał się oddalać coraz dalej i dalej. Starałam się w tym czasie coraz więcej przypodobać Panu Jezusowi, pogłębiać w sobie życie wewnętrzne przez modlitwę i umartwienia, pomagając przy tym w pracy domowej.
Rozmawiałam niekiedy z ojcem o pragnieniu wstąpienia do zakonu, o tym, że tam jedynie szczęśliwa być mogę. I trafiłam na moment, w którym ojciec przychylił się do mojej prośby. Widocznie jednak kielich mych cierpień nie był jeszcze pełen. Może Bóg przeze mnie chciał okazać, że nie tylko łaska powołania jest Jego darem, lecz, że On sam przeznacza również zgromadzenie zakonne, w którym dana dusza ma się uświęcać.
Pełna żaru miłości Jezusa, czyniłam dla Niego wszystko, gotowa na męczeństwo, na każde szaleństwo. Pewnego razu, korzystając z nieobecności rodziców, wypaliłam na piersiach rozżarzonym gwoździem Imię Jezus. Szczęśliwa się czułam – mieć Imię Ukochanego wyryte, wypalone i żyć z Nim już zawsze. Myślałam, że ból trwać będzie już zawsze. Niestety, gwóźdź widocznie nie był czysty, rana przybrała rozmiary dziwaczne, zaczęło narastać obce ciało, mnie siły opadły, musiałam się położyć. Czujne oko matki dostrzegło ranę, a troskliwość ojca sprowadziła natychmiast siostry, by ranę leczyć.
Ten drobny wypadek bardzo zaważył na moim życiu, na drodze mego życia zakonnego, wszak ojciec przychylał się już do mojej prośby. Skoro się tylko podniosłam i zaczęłam przychodzić do zdrowia, pomyślałam sobie: Do sióstr służebniczek stanowczo iść nie mogę. O wypaleniu Imienia Jezus wiedzą siostry. Może mnie będą o to pytać. Nie, to niemożliwe, pójdę do klasztoru, gdzie będę zupełnie nieznana.
Przedstawiam swoje argumenty spowiednikowi [ks. Kutybie]. Odpowiada mi, że ludzi wszędzie znajdę, skoro jednak pytam o radę – wskazuje mi klasztor Benedyktynek w Staniątkach.
Decyzja następuje szybko, pozwolenie ojca mam. 8 listopada [1921] kończę lat 18, w tym dniu wyjeżdżam. W domu nastrój ponury, z oczu matki i siostry płyną łzy. Ja płakać nie mogłam, choć cierpiałam bardzo. Wszak po raz pierwszy opuszczałam dom rodzinny, gdzie byłam kochana, gdzie miałam własną wolę. Miałam jechać ku czemuś nieznanemu, ale upragnionemu, bo czekało mnie życie zakonne. Serdecznie żegnana przez wszystkich, usłyszałam w progu straszne słowo ojca: „Przeklęte to dziecko ode mnie!” Utkwiły mi one w sercu, niby sztylet obosieczny. Czy zawrócić z drogi? O! nie, dla Jezusa wszystko zniosę!
Był to jednak dopiero początek całego pasma cierpień wewnętrznych, jakie mnie odtąd czekały. Jakże pokornie wdzięczna jestem za nie Bogu. One mnie zbliżyły do Jezusa Ukrzyżowanego. Wprawdzie nie umiałam jeszcze wówczas cierpieć radośnie, cierpiałam jednak pogodnie, nie skarżyłam się nikomu i nie okazywałam niepowołanym, że coś boli.
*
Klasztor Benedyktynek. Imponujący. Starożytne mury, kraty – jak to wszystko przemawia do duszy. Dłuższą chwilę obserwowałam go z zewnątrz zanim weszłam do furty klasztornej. Wchodzę – cisza. Mam więc czas obejrzeć wszystko. Lecz oto drugi sztylet obosieczny wnika w serce. W głębi duszy odzywa się wyraźny, nieodwołalny głos: „Ten klasztor nie dla ciebie”. – Dreszcz przeszedł mi po członkach. Ten klasztor nie dla mnie? Mam zawracać do domu, gdzie przeszłam tyle walk, bez zadzwonienia nawet? A może to pokusa? Chwytam za duży krzyż, dzwonię odważnie, oznajmiając S. Furtiance, kim jestem.
Dobrodziejka, Panna Ksieni [Hilaria Szczerbianka], wiedziała o moim przyjeździe. Powitała mnie serdecznie, jak najczulsza matka. Widząc jednak, że jestem zmęczona podróżą, poleciła ułożyć mnie do snu. A ja znękana, zbolała zasnęłam istotnie, mimo jasnego dnia. Sen był długi i twardy. Czuwała nade mną postulantka. Zbudziłam się ze spokojem w sercu. Wszak szukałam Woli Bożej. Pragnęłam spełnić życzenie Pana Jezusa, dla Niego opuściłam rodziców. Choć w duszy brzmiało niezagłuszenie: Ten klasztor nie dla ciebie – wciąż myślałam, może to pokusa. Nie będę działać za szybko. Na razie wszystko mnie zajmowało. Panny Benedyktynki okazywały mi wiele serdeczności, budowały mnie swoim ułożeniem, które przebijało się w każdym ruchu, w każdym słowie.
Tymczasem Panna Ksieni, w rozmowie ze mną, oznajmiła mi, że będę się kształcić do matury, a później dopiero będę przyjęta do nowicjatu. Przyjęłam decyzję z pokorą, z posłuszeństwem dziecka. Zwierzyłam się przed Panną Ksienią z tym, że przekleństwo rzucił mi ojciec na drogę. Wytłumaczyła mi z dobrocią matki, że Bóg takich przekleństw nie spełnia. Co innego, gdybym szła na rozpustę. Uspokojona, zajęłam się nauką, by nadążyć koleżankom, które już od trzech miesięcy pracowały intensywnie, przyjechałam bowiem w listopadzie. Praca, modlitwa, przechadzki wypełniały mi czas po brzegi. Nie zapominałam jednak nigdy o tym, po co tam przybyłam. Skrócić pragnę tok opowiadania, choć tak wiele nasuwa mi się wspomnień miłych i niezapomnianych.
*
W czasie Świąt Bożego Narodzenia najniespodziewaniej odwiedzają mnie obydwoje rodzice. Ojciec poważny, ale serdeczny, mamusia zalana łzami. Ojciec miał się wyrazić: Moje dziecko miałoby tu pozostać i żyć jak niedźwiedź za kratami? Nie zgodzę się na to nigdy, choćbym miał klasztor rozwalić.
Na razie odjechał pozornie spokojny, choć wewnątrz wzburzony. Nie rozwalał klasztoru, lecz po powrocie do domu, burzył spokój rodzinny, a ja o tym wiedziałam. Cierpiałam nad obrazą Bożą, nad cierpieniami ukochanej matki. Cierpiałam tym boleśniej, że wiedziałam, jakim dla niej ciosem będzie, gdy wrócę do domu. Wszak mamusia pragnęła bym była w zakonie, a ja obłudną być nie mogłam.
Postanowiłam ukończyć rok szkolny i wyjechać na wakacje do domu, i tam w obliczu Boga poznawać bliżej Wolę Bożą. O stanach mistycznych wówczas pojęcia nie miałam. Znałam głos sumienia, znałam ciche natchnienia Ducha Świętego, ale takiego głosu, który powie coś nieodwołalnie nie znałam. O wytłumaczenie tego zjawiska nie pytałam nikogo. Nie umiałam. Zresztą myślałam, zapewne zarówno spowiednik i ukochana Panna Ksieni dadzą mi jednakową odpowiedź: Jeśli ten klasztor nie dla ciebie, to jedź. Postanowiłam kryć wszystko w Sercu Bożym, uczyć się i milczeć.
Jezu! Czy Ty pamiętasz te ciche noce spędzone na rozmowie z Tobą? Ileż to razy stawał mi żywo przed oczyma klasztorek Zgromadzenia w Starej Wsi. Lecz nie śmiałam zaglądać w oczy przyszłości. Wiedziałam, że ona coraz bardziej [staje się] ciemna. Powierzałam więc wszystko Bogu i byłam spokojna. Nikt nie znał moich cierpień wewnętrznych. Byłam pogodna, swobodna, wszak Jezus był ze mną!
Dobiegał rok szkolny [1921/1922] do końca, uwieńczony bardzo dobrym postępem. Pokornie i nieśmiało prosiłam Panny Ksieni, by mi do domu jechać pozwoliła na wakacje. Nie miała ochoty, lecz prośbie oprzeć się nie mogła. Odjeżdżałam z rozdartym wprost sercem. Czułam, że byłam kochana zarówno przez Pannę Ksienię, jak i przez Panny Mistrzynie. Kochałam współkoleżanki – dotąd mam każdą przed oczyma i nieraz myślę o tym, w jakim zawodzie pracują. Drogie mi były mury klasztoru i kratka, którą nieraz ubierałam na przyjście Pana. Toteż płakałam boleśnie i rzewnie. Jechałam od tego, co mogłam mieć pewne, do niepewności najokropniejszej. Lecz to było Wolą Twą, mój Jezu. Tyś chciał, bym była służebniczką Twej Matki Niepokalanej, gdzie spodobało się dobroci Twojej zasypać mię całą obfitością łask Swoich.
*
Radosne było w domu powitanie. Ojciec darzył mnie pocałunkami, tulił do siebie. Jesteś, moje dziecko – powtarzał. I już przy mnie zostaniesz, nie wrócisz do Staniątek? Nie wrócę, odpowiedziałam, ku wielkiej radości obydwojga rodziców. Zapytał mi się ojciec, czy się chcę uczyć, lecz ja na razie podziękowałam za wszystko.
Zaczęło się normalne życie codzienne, na pozór spokojne i ciche. Ja o zakonie zamilkłam. Nosiłam go w sercu swoim, lecz drażnić ojca nie mogłam. Będę czekać – myślałam, Bóg wszystkiemu zaradzi, bylem ja Mu była wierna. Starałam się być dla tatusia tak dobra, jak tylko może nim być kochające dziecko. Pracowałam, ile mi sił starczyło. Radosny i błogi pokój panował w rodzinie.
Do duszy mojej zaświtała myśl dotąd nieznana mi od dziecka: Nie mam powołania. Gdybym miała powołanie, na pewno Pan Bóg ułatwiłby mi warunki i osiągnęłabym swój cel. Wszystkie moje dotychczasowe pragnienia to nic innego, tylko fantazja dziecięca i młodociane porywy.
A więc wszystko to [było] tylko budowaniem zamków na lodzie. Spowiednikowi, który chwilowo tylko kierował moją duszą, przedstawiłam moją troskę. A on na w odpowiedzi na to daje mi odpowiedź straszną jak grom: „Wybij sobie zakon z głowy – wyjdź za mąż – na świecie trzeba ludzi dobrych i świętych”. W pierwszym porywie odpowiadam wprost oburzona: Przecież ja składałam ślub czystości. A on rzuca drugi cios w duszę: „Ja ci ten ślub rozwiążę i zniosę, ale na razie jest post [1923 r.], nie jest ci to konieczne”.
Jezu! Któryś mnie ukochał miłością nieskończoną i wybrał wyłącznie dla siebie, Ty wiesz, z jakim sercem odchodziłam od konfesjonału, ja, co nigdy w życiu nie pomyślałam o zamążpójściu. Ty wiesz, Najmilszy, ile wówczas przecierpiałam! Do tego, bym zamiast Ciebie wybrała człowieka, nie zdoła mnie nakłonić nikt. W modlitwie czerpałam moc i siłę do przetrwania prób, o których nikt nie wiedział. U stóp Cudownej Matki Bożej klęczałam całe godziny, błagając Ją, by mi pozostała na zawsze Matką. Cieszyłam się, że jako Sodaliska, mogę się przyczynić do rozszerzania Jej czci.
Komunię św. przyjmowałam prawie codziennie, nawet w czasie żniw. Rodzice pozwalali mi na to. W duszy tymczasem powstaje inna troska – ból okropny: Wielu jest wezwanych, mało wybranych. Byłam wezwana, lecz niestety – nie jestem wybrana. Któż pojmie, jaki ból zawładnął moją duszą. Było to cierpienie duszy kochającej Jezusa, gotowej dla Niego na każdą ofiarę, spragnionej oddania się Jemu – a zatem cierpienie nad wszelki wyraz bolesne.
A jednak w tym czasie tak bardzo wzrosłam w ufności. Jezusowi powierzałam moje bóle, błagałam Go, by mnie strzegł od najmniejszego grzechu i pracowałam od rana do wieczora wraz z rodzicami. Po wyjściu za mąż siostry [7 II 1923], zdawał się znikać dla mnie ostatni promyk nadziei wstąpienia do zakonu. Zostałam w domu sama, jako jedyna podpora rodziców na przyszłość. Nie myślałam na razie o przyszłości. Starałam się żyć chwilą obecną, zdając wszystko na Boga, toteż spokój niczym nienaruszony panował w mej duszy.
A Bóg, jako Ojciec najczulej kochający, zaradzał wszystkiemu z odwieczną mądrością. Dał rodzicom syna, a więc nie miałam być w przyszłości niezbędna. Trzeba było tylko przeczekać, dopomóc rodzicom, dopóki dziecko maleńkie. Ufałam Bogu pełna radości.
*
[8 XI 1925 r.] Dobiegałam do końca dwudziestego drugiego roku życia. Czas najwyższy, by zerwać pęta ze światem. Znowu zaczęłam prosić ojca o pozwolenie wstąpienia do zakonu. Wyszukiwałam chwile odpowiednie, by przedstawić ojcu, że na świecie szczęśliwa być nie mogę, a tatuś jako mój ojciec, na pewno [chce] szczęścia swojego dziecka. Zaczął mi tatuś stawiać propozycję, że oddzieli drugi pokój wyłącznie dla mnie. Będę sobie mogła urządzić życie według własnej woli. Mogę być pustelnicą, byle tylko pozostać w domu. Prośby pełzły na niczym. Milczałam, by nie zakłócać pokoju w domu.
Tymczasem za mną zaczęli się do ojca wstawiać sąsiedzi. Tego było za dużo. Wszak ojciec ma prawo rozporządzać swoim dzieckiem. W domu wrzało. Wreszcie zapowiedział mi ojciec stanowczo. Od 1 stycznia nie chcę cię widzieć w mym domu. Znajdź sobie służbę, ja sobie też służącą znajdę. Przyjęłam w milczeniu wyrok tatusia. Nie okazałam najmniejszego znaku niezadowolenia. W duszy jednak cierpiałam, wiedziałam bowiem, że Zgromadzenie [Sióstr Służebniczek] nie przyjmuje osób, które pełniły obowiązki w służbie.
Na moje szczęście miałam wówczas kierownika duszy [ks. Józef Bury SJ], który mnie podtrzymywał na duchu, rozumiał mnie lepiej, niż ja przedstawić bym mogła swe troski. Powierzyłam mu i tę troskę, która mnie bardzo wiele łez kosztowała. A on, patrząc mi badawczo w oczy, odpowiedział: Tak, na służbę, ale do Matki Najświętszej. Jak echo powtórzyłam za nim: Do Matki Najświętszej! – zalewając się nowym strumieniem łez.
O, jak miło mi wspominać przebyte cierpienia. Jak one oczyszczały moją duszę, wznosiły do Boga, rzucały do stóp Matki Najświętszej, a równocześnie dawały hart i męstwo.
Wobec decyzji ojca o szukaniu sobie służby, o zakonie milczałam. Szturmowałam tylko do Bożego Serca, odprawiając jedną nowennę po drugiej. I znowu niebo przychodzi z pomocą. W owym roku, tj. 1925, prowadził nowennę do św. Stanisława Kostki O.[Józef] Pachucki. Po pewnej nauce przychodzi ojciec do domu i mówi mi: Ile to trudności miał św. Stanisław, a jednak poszedł do Rzymu, a właściwie uciekł, bo mu ojciec bronił. Ja tobie nie bronię, a ty nie idziesz. Podchwyciłam słowa tatusia: Nie broni mi tatuś? Nie bronię. A więc mogę iść prosić o przyjęcie? Owszem, bylem ja o tym nie wiedział, jak ojciec Stanisława. – Znaczyło to tyle: nie dostaniesz posagu, ani wyprawy. A jednak ja ufałam niezłomnie. Znałam dobre i kochające serce ojca. Toteż jeszcze w czasie nowenny poszłam prosić o przyjęcie.
*
Matko Najdroższa! Czyż potrafię opisać walkę wewnętrzną, jaką stoczyłam w drodze do klasztoru? Wlokłam nogi powoli, zatrzymywałam się, tuż koło klasztoru chodziłam tam i z powrotem, a w duszy nurtowała myśl: Co ja robię, czy ja mam powołanie? Po co ja tu idę? Weszłam do furty, stojąc jakby w odrętwieniu. Naraz wchodzi jedna siostra i rzuca mi pytanie: „Cóżeś ty Marysiu, rzuciła już zakon w trąbę”? To mnie zelektryzowało. Właśnie przyszłam prosić o przyjęcie – i energicznie nacisnęłam dzwonek. Po krótkiej chwili znalazłam się u stóp Przewielebnej Matki Generalnej. Nigdy w życiu zakonnym nie zapomniałam chwil wówczas przeżytych. Przedstawiłam Najdroższej Matce warunek, pod jakim ojciec dał mi pozwolenie. Przewielebna Matka Generalna wysłuchała wszystkiego z dobrocią, z wyrozumiałością i rzekła: My nie przyjmujemy do Zgromadzenia majątku, lecz osobę. My tu o tobie wiemy, choć nie przychodzisz. Wiemy, że nie bierzesz udziału w żadnej zabawie, świat cię nie pociąga.
Rzuciłam się do stóp Przewielebnej Matki Generalnej, by je ucałować, lecz mi nie pozwoliła na to. Wypłakałam się serdecznie i ze wzruszenia, i ze szczęścia i otrzymawszy warunki [przyjęcia], poszłam z bijącym sercem do kaplicy podziękować Matce Najświętszej za łaskę przyjęcia. Do domu biegłam, jak gdyby mi skrzydła przyrosły. Cieszyłam się, choć wiedziałam, że słońce mojej radości przyćmi niejedna jeszcze chmura. Tak też było istotnie. Lecz nie chcę o nich wspominać.
*
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Ojciec nie wspominał nawet o wyprawie, nie dał żadnego decydującego słowa. Dopiero w drugi dzień świąt usiadł koło mnie na kanapie, przytulił do siebie, głaskał jak małe dziecko, mówiąc: „Prawda, że ty nie pójdziesz nigdzie ode mnie? Mam dwoje dzieci, jak dwoje piskląt w gniazdku i jedno z nich chce mi uciekać. O, ty nie uczynisz tego, tobie by serce pękło, przecież ty kochasz swojego ojca”. Tak, kocham, tatuś o tym najlepiej wie – odpowiedziałam bez wzmianki o tym, że ta miłość zabroni mi iść do zakonu.
Na drugi dzień tatuś tak samo usposobiony. Wymykam się więc z domu i biegnę do Przewielebnej Matki Generalnej, przedstawiając jej obecną sytuację, pragnienie, bym mogła w ostatni dzień starego roku być już w klasztorze. Zgodziła się Najdroższa Matka Generalna. I znowu biegłam do domu pełna radości. Zaczęło się energiczne przygotowanie, by choć część wyprawy przygotować.
*
W duszy mojej panowała oschłość, ciemności wewnętrzne. Lecz nadzieja, że wreszcie dobiegam do kresu mych dążeń, dodawała mi otuchy. Pożegnanie odbyło się wśród łez obfitych. Któżby uwierzył – najwięcej płakał dwu i pół letni braciszek. Czyż mogło dziecko przeczuwać, że odchodzę na zawsze? Wszak wychodziłam z domu do kościoła, czy na próby śpiewu i nigdy nie płakał. O, Boże! Ty wiesz jak głęboko odczułam ten płacz dziecka!
[31 XII 1925 po południu] Wsparta błogosławieństwem ojca, wyszłam z domu w towarzystwie drogiej mamusi. Po drodze błagałam Matki Najświętszej, by mi uprosiła u Serca Bożego łaskę, bym mogła w dniu następnym na chwilę chociaż odczuć wewnętrzne zadowolenie. Błagałam o to, jako o znak z nieba czy Zgromadzenie, do którego wstępuję, Bóg mi przeznacza. Zresztą, zdałam się całkiem na Wolę Bożą, czy tego znaku użyczyć raczy, w duszy bowiem panował pokój, niczym niezgłębiony [nie zmącony]. Lecz dobroć Boża wysłuchała mnie! Nie na chwilę, lecz przez dzień cały tonęłam w szczęściu Bożym.
Lecz uprzedziłam chwile wczorajsze. Przewielebna Matka Generalna przyjęła mnie tak serdecznie, że nigdy tego nie zapomnę. Następnie zajęła się mamusią, by ukoić jej łzy, by podnieść ją na duchu, przypominając, jak miła jest Bogu ofiara z dziecka, do którego ma zresztą większe prawo, niż rodzice. Odeszła mamusia zupełnie uspokojona, a mnie oddała Najdroższa Matka Generalna w opiekę Czcigodnej Siostry Mistrzyni.
*
Ileż to ja zawdzięczam ukochanej Siostrze Mistrzyni [Zofii Szmyd] w owych pierwszych chwilach. Nie pozwoliła mi ani na chwilę czuć się obco. Brała mnie ze sobą, gdzie sama szła. Zresztą, za chwilę wezwał nas dzwonek na Nieszpory. Był to bowiem ostatni dzień Starego Roku. A więc, od 1 stycznia [1926 r.], od którego miałam rozpocząć służbę, rozpoczęłam ją u Matki Najświętszej, w Jej Zgromadzeniu.
Jakże szczęśliwa się czułam od pierwszej chwili. I szczęście moje nie było przelotne. Przez 14 lat życia zakonnego towarzyszyło mi szczęście i najgłębszy spokój duszy, mimo oschłości, jakimi Bóg mnie nawiedzał całe lata. Nie martwiłam się tym jednak. Wszak wiedziałam, że nie wstąpiłam do zakonu dla szukania pociech, lecz po to, by pracować na niwie Zgromadzenia dla chwały Bożej i dobra bliźnich. Szczęściem moim w całym życiu zakonnym było, prócz miłości Jezusa i Matki Najświętszej, miłość Zgromadzenia i to, że starałam się być zawsze dzieckiem posłuszeństwa. Ja po prostu innej drogi do doskonałości nie znałam. Nie uchylałam się od żadnej pracy. Gotowa byłam zarówno na misje jechać jak też najniższe spełniać posługi. Zrozumiałam, że każda praca podjęta z miłości ku Bogu może zbawiać dusze, że każda siostra wskutek tego może się stać misjonarką.
W Zgromadzeniu czułam się zawsze dzieckiem. Czułam się małą wobec sióstr uzdolnionych, nigdy mi jednak nie okazywały swej wyższości. Serdeczność i miłość wzajemna zachwycały mnie w Zgromadzeniu.
Lecz proszę pozwolić zakończyć ten krótki rys historyczny mego powołania. Pan Jezus, chce zdaje, się bym go zakończyła.
Przewielebnej Matce Generalnej jestem, i przez całą wieczność wdzięczna będę, za przyjęcie mnie do Zgromadzenia, za miłość macierzyńską, jaką mi zawsze okazywała. Po czternastu latach życia w Zgromadzeniu odchodzę do nieba. Ufam, że stamtąd wiele będę mogła pomagać Zgromadzeniu i skołatanej ojczyźnie7 – wszak z pełności Bożej czerpać będę. Stamtąd też spłacać będę dług mej wdzięczności względem Najdroższej Matki Generalnej.